Jasielskie Stowarzyszenie CONSENSUS

Półmaraton w Rzeszowie – relacja własna Michała

Home  >>  Nasza działalność  >>  Biegi Michała  >>  Półmaraton w Rzeszowie – relacja własna Michała

Półmaraton w Rzeszowie – relacja własna Michała

On 12 października, 2012, Posted by , In Biegi Michała, With No Comments

 

Po 5 latach nieobecności półmaraton wrócił do Rzeszowa w ramach Festiwalu Biegowego Forum Ekonomicznego. To był mój półmaratoński debiut który uważam za bardzo udany.

 

Szykowałem się pod ten bieg cały sierpień i wrzesień. Trenowałem sam. I sam pisałem sobie plany treningowe, miałem lekkie obawy czy wszystko jest ok, bo układanie planu pod półmaraton to całkiem inna bajka, niż układanie planu choćby nawet do wyścigu na 10km. Brakowało mi doświadczenia na tej płaszczyźnie, więc konsultowałem się z innymi bardziej doświadczonymi biegaczami. W trakcie przygotowań wszystko wyglądało nieźle. Od samego początku wszystkie treningi robiłem tak żeby w debiucie pobiec 1godz i 10 min. Na taki czas oceniałem swoje możliwości i taki czas wychodził z tabelek, które przedstawiają prawdopodobny wynik na dłuższym dystansie w odniesieniu do życiówki z dystansu krótszego. Wiadomo jest to zaawansowana matematyka i statystyka oparta o bardzo poważne badania naukowe. Ale właśnie – jest to tylko teoria, która czasem (przeważnie) nijak ma się do praktyki.


Wracając do biegania. Jak już wspomniałem na taki czas wykonywałem treningi i w trakcie przygotowań nabierałem coraz większego respektu do dystansu i czasu, w którym chce go pokonać. By pokonać dystans 21km i 97m w czasie równym 1godzina i 10min należy każdy kilometr przebiec z prędkością 3 min i 19 sekund.

Przygotowania szły dobrze na 4 tyg przed startem treningi były najcięższe ale biegało mi się dobrze i bez większych problemów, czułem, że forma pnie się w górę. Starty kontrolne też wskazywały, że jest nieźle. Ostatnie 2 tyg przed startem zacząłem zmniejszać objętość i obciążenia. Zaczęło mi się biegać coraz ciężej, więc tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że trzeba zacząć odpoczywać i łapać tzw „luz”. Miałem co prawda obawy czy wszystko zrobiłem dobrze, czy nie popełniłem jakiegoś błędu, czy może nie trenowałem zbyt mocno na swoje możliwości albo czy czasem nie powinienem zrobić więcej. Czasu już było mało więc przestałem się zamartwiać tymi wszystkimi szczegółami ponieważ wiem, że w treningu najważniejsza jest wiara w jego słuszność i przyniesienie oczekiwanych skutków. Kiedy nie ma tej wiary żaden trening nie przyniesie rezultatów.

Ostatni tydzień składał się bardziej z przygotowania mentalnego i odżywczego. Podczas tego tygodnia w środę wykonałem jeden mocniejszy trening na odcinkach krótszych niż do tej pory, żeby złapać jeszcze trochę szybkości. W czasie tego tygodnia stosowałem specjalną dietę nazywaną dietą ładującą. Polega ona na spożywaniu przez 3 dni samego białka po czym następne 3 dni jakie zostały do startu spożywa się dużą ilość węglowodanów. W trakcie spożywania samego białka treningi wykonuję się praktycznie normalnie by do reszty wyczerpać wszystkie zapasy zmagazynowanego glikogenu. Treningi w tym czasie przychodzą z wielką trudnością, na krótkich wybieganiach człowiek nie ma siły biec, ciągle chce się spać ale najgorsza jest chyba w tym czasie chęć zjedzenia czegoś słodkiego. Na treningach w tym czasie należy uważać i nie bać się zwolnić a nawet odpuścić. Kontynuowanie treningu nie ma sensu gdyż mogą pojawić się omdlenia i człowiek sobie tylko więcej zaszkodzi jak pomoże. Po tym „zabiegu” można się w końcu najeść 3 dni praktycznie samych węglowodanów które dzięki takiej diecie odkładają się w mięśniach i w wątrobie w postaci glikogenu oraz magazynują się w większej ilości niż normalnie. U mnie na stole codziennie gościło spaghetti oraz ryż i kasza ze wszystkimi możliwymi dodatkami warzywno-mięsnymi.

Po ciężkich przygotowaniach nadszedł dzień startu… mokry dzień startu. Deszcz padał od samego rana. Temperatura (12 stopni Celsjusza) była idealna, prawie bezwietrzny dzień też napawał optymizmem. Jedynie ten deszcz no ale nie można mieć wszystkiego. Na rozgrzewce zrobiłem rozpoznanie dotyczące rywali. Jeszcze dzień wcześniej na listach startowych z mocnych zawodników byli sami Ukraińcy. Więc byłem pewien, że honoru Polaków będę znowu musiał bronić sam. Ale przed samym biegiem w trakcie rozgrzewki spotkałem Kubę i byłem już pewien kto zrobi to lepiej ode mnie. Po starcie honorowym z runku głównego odbył się trucht w stronę ul. 3go maja gdzie odbył się start ostry. Chwila oczekiwania… wystrzał !

 


 

 

Ruszyłem od razu z czołówką ale już po 1km stwierdziłem, że tempo jest za szybkie. Odpuściłem tempo chłopaków i zacząłem próbować swoim równym rytmem „wejść” w ten bieg. Zauważyłem, że Fiskovicz również zwalnia i postanowiłem jeszcze go dojść i przytrzymać jego tempo. Zawsze lepiej biec z rywalem u boku. Niestety on również w mojej ocenie zaczął za szybko (co na mecie zresztą się sprawdziło) i już od 3km musiałem biec sam. Samotna wizja całego biegu i samemu narzucania sobie tempa nie pocieszała mnie, ale próbowałem wyłączyć myślenie i po prostu robić swoje. Pomagały w tym długie proste na ulicy Dąbrowskiego i obwodnicy Rzeszowa. Gdy wbiegłem na most zamkowy, ok 8 km i zaraz potem na ul Szopena, zacząłem mijać biegaczy startujących w biegu na 5 km oraz samochody stojące lub toczące się w korku spowodowanym naszym biegiem. Poczułem wtedy, że naprawdę dobrze i szybko biegnę. Odcinek w centrum miasta i wokół rynku był naprawdę najlepszą częścią trasy. Doping znajomych i nie tylko, dawał niesamowitego powera. Aż gęsiej skórki dostałem. Na nawrotce wokół studni na rzeszowskim rynku zobaczyłem, że strata do Ukraińca wynosi ok 300m, może trochę więcej  Złapałem izotonik który przygotowałem sobie indywidualnie w bidonie i poprosiłem mamę by podała mi go na ul 3 maja. Wtedy pomyślałem, że jeszcze kupa dystansu do końca i wszystko może się zdarzyć, można spróbować powalczyć z rywalem z przodu. Na 12 km rozpocząłem pościg. Długie proste znowu pozwalały mi na obserwację rywala. Narzuciłem sobie szybsze tempo które podkręcałem mocną pracą rąk. Powtarzałem sobie cały czas, że uda mi się i dzisiaj z nim wygram. Zacząłem zbliżać się do swojego rywala by dojść go ostatecznie na 15 km przy punkcie odżywczym z którego jeszcze do tej pory nie korzystałem. Złapałem za kubek z izotonikiem, oczywiście jak zwykle większość napoju znalazła się na mojej koszulce i spodenkach a nie w ustach ale to już było nie ważne. Złapałem rywala i to było najważniejsze, „przytrzymałem” go chwilę żeby odpocząć po pościgu. Przebiegliśmy razem nie więcej niż 1 km, strząsnąłem swoimi ramionami by trochę je rozluźnić i dać im odpocząć, po czym zacząłem znowu wracać do mocnej pracy rąk i narzucania szybszego tempa.

Zależało mi na czasie więc przestałem się przejmować rywalem na plecach. Już po chwili nie słyszałem jego oddechu i tupania za sobą. Bez odwracania się za siebie zacząłem walkę o czas. Już na moście zamkowym wiedziałem, że nic mi nie odbierze przyjemności tego biegu. Zostało 3km i czułem już duże zmęczenie nóg pomimo tego pędziłem przed siebie. Już niedaleko, coraz bliżej, kolejne kilometry ginęły pod stopami. Jeszcze tylko podbieg ulicą Grunwaldzką na rynek, jeszcze troszkę z siebie wycisnąć na finiszu.

Wbiegam na rynek widzę zegar. Znowu to sobie zrobiłem, znowu zrobiłem sobie niespodziankę na mecie, wystartowałem przecież bez zegarka tak jak lubię i przez cały bieg nie wiedziałem na jaki czas biegnę. Zegar w skazuje 1 09:40…41…42… itd zacisnąłem pięść w geście zadowolenia i tryumfu. Udało się pobiec debiut poniżej 1h 10min. Po przekroczeniu mety jeszcze podskok radości. Nie czułem zmęczenia, to efekt adrenaliny której przypływ czułem na finiszu.

Ostatecznie zająłem 4 miejsce. Wygrałem kategorie do 29 lat. Tutaj są wyniki

 

To co nabiegała pierwsza dwójka to jest kosmos. Dzień wcześniej były mistrzostwa świata w półmaratonie i wystawiony przez Polskę Artur Kozłowski nabiegał tam 1h 6 min. z jakimś hakiem. Wiadomo że się nie szykował za bardzo bo to jest mało prestiżowa impreza, ale to jest trzeci w tym roku Polski maratończyk, gość z kadry, naprawdę z niezłymi osiągnięciami. To tak przy okazji żebyście mieli wizje, jak mniej więcej to wyglądało.

Trasa w Rzeszowie była szybka ale miała atest PZLA także nie można było ścinać i skracać bo nie było gdzie. No i oczywiście jeśli miała atest – to co do centymetra była dokładnie odmierzona.

 

Dzięki za doping wszystkim, Podziękowania i szacunek dla rywali oraz dla wszystkich którzy biegli w ten dzień w półmaratonie Rzeszowskim.

Michał Gąsiorski

Jasielskie Stowarzyszenie „CONSENSUS”

 

 

Comments are closed.